samarytańskich. Od 5.30 do 16.30 życie nie zmienia się za wiele,oprócz chmur porannych i wczesnowieczornych. Wszech obecna wilgoć,wiatr uporczywy niczym moralny kac i gorzka jak samotność środa...Dni,szablonowo wycięte z jesiennej szarugi przemijają szaleńczo niezauważone.Gdyby nie ta tęsknota,gdyby nie walka każdym spojrzeniem ku górze o najmniejszy choćby promień słońca-w ogóle nie zauważył bym swojego istnienia. A samo niebo już dawno zapomniało o odlatujących kluczach dzikich łabędzi czy kaczek.Nawet wróblom już nie chce się taplać w zimnych i brudnych kałużach. Z resztą nie ma tam dla nich miejsca Wypełnione po brzegi ludzką nostalgią i pośpiechem drwią ze wszystkiego co ma choćby posmak szczęścia. Lodowatymi dłońmi sięgam po papierosa...Głębokim wdechem,spodziewając się kalekiej namiastki zadowolenia,zaciągam się śmiejącym mi się prosto w twarz - rozczarowaniem.Kolejny sztach jest równie irytujący...Na sklepowych wystawach jesień eksponuje swą władzę bezładem kolorów i szampańsko się przy tym bawi.Stawia mnie w sytuacji ucznia na Ostatniej Wieczerzy lata,gdzie zdrajcą są marzenia a Piłatem-opustoszałe chodniki.I tak wleką to sponiewierane beznadzieją już lato przy gromkich owacjach nagich,zwyrodniałych kikutów przemarzniętych drzew ! Nawet ekspedientka w sklepie nie powiedziała "Dziękuję" za przyznany po nie miłej obsłudze uśmiech. Powoli i ja zaczynam tracić kolory młodzieńczej fascynacji. Na szczęście,za chwilę będę już w domu.Zamknę za sobą drzwi a za nimi zostawię świat,sam na sam,z jego cichą zbrodnią...
Zarejestruj się aby włączyć się do rozmowy.