W wieczorze, w kolorze ognia, we dwóch,
i leżę, i siedzę, i drżę z uśmiechu w cieniu
a wiatr nie płonie, pusto od słów.
Chłodny księżyc spogląda na iskrę
Chytry i żądny obu par z ust
Gwiazda krzyczy: „zniknę! Błysnę!”
I znad lasu, przez ramię, pada u mych stóp.
Setki tysięcy wzorów i szablonów
Kolorów worek pełen, i haseł, i nazw, i marzeń.
Dam się porwać nurtowi neonów,
Wędrówce myśli, prostocie skojarzeń.
Tą samą ścieżką wracam, a znów z górki idę.
Kamienie obrzucam dzikim uśmiechem,
Kamieniami- obrzucam tę chwilę
i znikają w czerni z głośnym pośpiechem.
Brodzę i bredzę, i pnę się ku drabinie
I po niej potem, do miejsca ciszy
Jeszcze tylko się rozbieram i piję.
I śpię, i nie śpię. I wszyscy słyszą, i nikt nie słyszy.