Przede mną sztaluga i pusta kartka.
Paleta alfabetów już przygotowana.
Czekam na ten moment. Jedyny. Nie mogę go
przegapić. Pędzel już gotowy.
Już, teraz, natychmiast. Zaczynam.
Maluję słowem obraz świata.
Używam trochę zielonych samogłosek.
Tuż obok błękitnawe bukwy znaczą szlak.
A nad nimi czarne twarde spółgłoski lecą.
Maluję słowem łódź - alfabetem runicznym.
A w nim czerwone, chińskie litery wiosłujące
dużymi literami „P”.
Maluję słowem muzykę idącego lata. I zapach
świeżo skoszonej trawy, takim unoszącym się
odcieniem brokatowego szkarłatu nosówek.
Ze szmaragdowych wyrazów maluję smoka,
Buchającego gorącymi literami islamu.
Chińskie literki wznosząc śpiewy, całymi zdaniami,
do środkowoeuropejskich alfabetów, klękają.
Maluję słowem obraz świata. Maluję słowem,
inaczej nie potrafię. Maluję słowem
dzień i noc. Poranki i wieczory. Cierpienie
schowane za pustymi lustrami duszy.
Maluję alfabetami całego świata, bo przecież
Wszyscy jesteśmy tacy sami. Czasem biali, czasem
czarni, żółci i zieloni. Maluję słowem różność
jednostajności i powtarzalności każdego koloru.
Złączeni w jedno, tworzymy biel mej kartki, po której
maluję słowem.