(Ósme studium schizofrenii)
Przypatruję się kulinarnej otoczce polityki, czyli rozmowom przy stołach, lecz niekoniecznie przy jedzeniu. Płynie z nich nieokreślony swąd i trafia wprost w nozdrza współczesnych, czarnych cenzorów. Ponownie loguję się do lansowanych przez nich mód, do przewartościowanych ideologii każdego pokolenia. To moja bardzo celna sugestia, wypowiadana w chybiony sposób. Loguję się, by zaobserwować stetryczałe tematy i wąskie płaszczyzny w niewyparzonych mordach. Wiem, że dziś krew przelewa się już znacznie trudniej w klejące się poglądy, lecz pedofilia wylewa się z nich nawet uszami.
Jutro ma być u nas stary ksiądz na gościnnych występach, bo jutro jakaś kolejna, śpiewana falsetami kolęda. A ja mam marzenia komara o sterowaniu słoniem, bo w kopertach dla niego już z pewnością nie to, co onegdaj bywało. Zdrętwiałymi od ciągłego przeliczania kopert palcami przebieram popiół banknotów i starannie czeszę zbutwiałe myśli, których już dawno powinienem się wstydzić. Przeżywam najboleśniejsze ukrzyżowanie na stosie długo zbieranych, do cna wypalonych zapalniczek. Wiem, że taka iluzoryczność jest bardzo dwuznaczna, zbyt długa i zachowuje się niczym głupawy niemota. Umie wywołać, co najwyżej, gorzki uśmiech politowania, bo moje obrazoburcze porównania do cierpiącego Chrystusa ostatnio pochorowały się na niesmaczne żarty. A kiedy wraz z nim przychodzi łaskawe wybaczenie człowiek, widząc jakim staje przed sobą i Chrystusem, nie ma już dokąd uciekać.
Dziko roznegliżowanego zabierają mnie tu pod zły adres, a adres jest zbyt mocny, bym mógł uwolnić swobodną myśl i zobaczyć niebo. Nie łudzę się już, że pewnego dnia sam zmienię zameldowanie, bo adres kipi przez palce. Wszak jutro ma być tu prawdziwa kolęda. Nawet kiedy przyjdzie jej czas cóż czas będzie mógł na to powiedzieć?
Tymczasem stygną przepływy, pomysły dokonują brutalnych samogwałtów, iskry wpadają do oczu. Poparzę się w niebie, zbyt wiele w nim gwiazd. Popalone srebrnym pyłem banknoty ponownie poniosą wszystko w cisze, tam, gdzie nawet tej ciszy nie da się usłyszeć. Wprost w nasze brutalne milenium, gdzie zawsze pomieszkują gorycz, samotność i ustawiczne przeciąganie szyi to lewą, to w prawą stronę. Lokum zamieniło się z bezwolną pamięcią na horyzont. Ci, żyjący poza nim, których kiedyś pokochałeś, żyją w przeświadczeniu, ze on was kiedyś połączy.
Tymczasem wiatr rozpuszcza korę, robaki ciężko dysza. Lecz tym dyszeniem powiększają tylko swój ciężar i odrzucają to wszystko, co już się przypaliło. Tym ciepłem nie uda im się jednak otworzyć żadnego narządu, póki skorupy serca będą potykać się jedynie o strzępy kory. Potem nadejdzie zimno w cieniu martwych powiek, które, niczym perfekcyjna pętla, będzie swobodnie kołysać się na wszystkie strony świata. I rozszarpią jedno życie jak trucizna w ich żyłach, która niespokojnie zaciska się w pieść. Sam nie wiem, ile dać w piątek podczas kolędy staremu, dobrotliwemu księdzu?
Ile bym nie dał i tak rozdziobią mnie groby, płaczliwe aforyzmy, bezimiennie poległe onomatopeje i zdradzone przysięgi, które zawsze grzebie się bez kurhanów. Cienie bez żadnej tajemnicy, która już dawno nie powinna liczyć na pomoc skądkolwiek. Tajemnica? Jaka tam tajemnica? To mieszanie drewnianą kopyścią w glinianym garnku, pełnym much.
Nie umiem być tak wielki, jak Pan nasz. Za mało mądrych słów przy mnie.
Na linach dokładnych adresów pajace o wyschniętych wargach i zbyt przekrwionych nosach, co ciągle zmieniają mój adres. Ostatnią działającą zapalniczką podtrzymują płomyki nietrafionych prezentów i do nieprzytomności podgrzewają rozkołysaną pętlę moich detonujących grzechów.
W kopertę sanitariusze załadują z mojego portfela odłamkowy dwóch dych i niech się wszyscy od nich raz na zawsze odwalą.