(Pierwsze studium schizofrenii)
Odnoszę wrażenie, ciągłe wrażenie odnoszę, zawsze na swoje miejsce. A to śni się nadzieja, a to miłość. Im, na pewno, się to nie opłaca. No bo miłość jest traktowana zbyt lekko, a nadzieję ostatnio zbyt łapczywie połknąłem. Czekam, co z nimi teraz będzie, a czekanie wywołuje złość, nienawiść a potem zwątpienie. Brak mi na takie czekanie wystarczającej cierpliwości, bo czekam już zbyt długo, niczym w kolejce po wódkę na początku lat osiemdziesiątych, kupowaną za (dosłownie) ostatni grosz. Złość staje mi w gardle jak czerstwy chleb, którym z nikim nie chciałem się dzielić. Chowam zatem wódkę w głęboką, dziurawą kieszeń i idę na wódkę do najlepszego kolegi, który właśnie zadenuncjował mnie do esbecji. Idę wypić i (na ile się da) natychmiast o tym zapomnieć.
Licząc srebrniki, w stanie kompletnego upojenia, jakoś nigdy nie mogę doliczyć się trzydziestego.
Układam się bez kobiety, w zimnej pościeli, by złapać sen jeszcze na drugą nogę, wyśnić czerwień wyniesionych dawno temu sztandarów, kiedy wścibstwo innych zagłaskiwało mnie na śmierć. Przytulam do skroni istnienie, przytulam nieistnienie i ponownie odkrywam, że właściwie już mi wszystko jedno, bo jakiekolwiek znaczenie ma tylko ciągłość historii. Codziennie innej. Więc odsłaniam wszystkie tajemnicze karty z rękawa i staram się być w tym procesie wręcz niesamowicie aktywny, a los sam się zapyla, inaczej niż zwykle. Buduję zatem w sobie takie przytulanie, niczym wielowymiarowy wzór na kształty szronu i rozlepiam całego siebie na murach, o wiele aktywniej niż antyrządowe afisze. Dzięki temu łatwiej zasypiają we mnie absolutnie rozhisteryzowane metafory.
Nie widzę niczego. Jest perfidnie pusto. Piszę, ot tak, dla swojskiego zamordowania czasu, choć gdzieś się zapodział ostatni czynny długopis. Na szafocie nagle zrobiło się ciasno. Okno, przez które planowałem wyskoczyć, nie odpowiada na zaczepki. Rozporek popłakuje. Złożyliśmy sobie przyrzeczenie, że nikt się nie dowie gdzie mieszkamy, póki mój członek także nie będzie tego chciał i odzyska dawną sprawność. Noc się do nas przykleiła, brudna jak sztuczny kanał odpływowy. Za oknem wciąż wielki bal, koafiury, makijaże i tłuste księżniczki o zetlałych sercach w wielkich, silikonowych piersiach. Opętańczo wirują wraz z wrogim walcem w kierunku swoich obfitych cieni. W dodatku sztucznie uśmiechnięte, z odmładzającą maseczką ze zgniłego ogórka, który nijak nie potrafi nie spóźniać się na spotkanie pod umówionym zegarem. Okno trzepocze sztucznymi rzęsami, wyprodukowanymi w zbyt współczesnej technologii. Cień potrafi tylko perfekcyjnie się przypalać a blada mądrość ciągnie go jak zwykle, ku ziemi. Trudno bowiem pokonać, zapłakaną ze śmiechu po pachy, siłę przyciągania. Tak to już jest z tymi nowoczesnymi podpaskami ze zmienną geometrią skrzydeł.
Nie widzę. Cień to tylko ślad po kolejnej porze roku. Trudno kroić kamienie tępym, kuchennym nożem.
Odnoszę zatem cień po błysku kobiecej pomadki, ten sprzed wielu lat, niczym fałszywy dotyk zakropkowanej biedronki podczas zwiedzania ornamentu na czystej kartce formatu A-4. A szklana góra ociera się o wypchany rozporek, rozmieszczony na jedynym dla niego formacie. Członek cicho kwili.
Rozmieniony dawno na PIT, PIN, VAT i numer konta pozostaję nieuchwytny i rozmieniam się na grube srebrniki. Honorarium liczy na rozmienienie na drobne. Tylko takie urząd mi odliczy od podatku. Czasem muszę donieść na nagim zadku jakieś idiotyczne zaświadczenie, jak wół, któremu nie będzie nigdy dane rozprostować zharowanych nóg. Jego ostatnia muza jest kubkiem gorącej zupy z koncentratu. Jej czas gorąca skończył się dawno temu, a wół ma jeszcze szmat drogi przed sobą. Pozostał mu jednakże szeroki, zamknięty na niemą skargę pysk, którego nigdy nie uda mu się zgubić. Nie dotykam go. Może już nie potrafię? Może się brzydzę? Wiem tylko jak dobrze jest wciąż ku sobie iść. Nie umiem dolecieć. Rodzi się cicho ciemna część spadania w oczyszczone przepaście. Wielka przestrzeń, zamknięta na odlew.
Pies wyje, a drzewa się wzruszają.
Więc dziękuję ci, Boże, za mleko mojej matki, za jej cierpliwość podczas karmienia każdego, rozbrykanego dnia. Zwyczajnego dnia, tuż przed zachodem słońca podarowanego mi po raz ostatni. W przedostatni dzień kupiłem samego siebie na wyprzedaży. Tylko sam jeszcze nie wiem dlaczego, pomimo daty przydatności do użycia, skamieniałem i dlaczego ciągle uwiera mnie jakiś przecinek w tym stwierdzeniu. Przecież na początku byłem bardziej świetlany, bardziej światły. Tylko buty, psia krew, wciąż za ciasne. Mamo, będę się starał zjawiać częściej, dla twojego spokoju bardziej podsuszony, tylko nie wiem dokładnie kiedy i po co. Może po to, byś wycięła mi odciski.
Opuściłem spodnie i stoję. Znikąd kobiety. Żadna nie przylega już do aż tak starej konstrukcji. Cóż, świat nie potrafi mnie już tak dokładnie odrysować. Niech mnie chociaż przykryje, zanim zasnę. I spryskajcie mi twarz zupą z koncentratu bym mógł zadrzeć oddech. Trudno załamywać ręce nad swoją własną trumną. Spróbuję odnaleźć siebie w pękniętym słowie, tuż nad popękanym sercem. Odurzony śladami po sobie będę czuł, kiedy nadejdą Harpie. Nad ranem, kiedy wybrzęczy się budzik, wyśledzę oczy kochanki. Zalęknione przyczajają się i będą nasłuchiwać. Nie wiem tylko czy słyszą, że nienawiść nadchodzi, niczym kropka, znacząca czoło.
Równie szybko więdną cięte kwiaty, pierś płatków nabrzmiewa. Zasypia, chrapie, wiotczeje jak skóra, jak dalsza potrzeba spółkowania. Usta coraz ciaśniej zaciśnięte. W taki wieczór stoję się w spuszczone spodnie, obserwuję przez lornetkę rosochate plamy po spermie na czystym prześcieradle. Serca dzwonu nie słychać. Jestem gotów do zwierzeń, jestem gotów do podzielenia się wspomnieniami. Moja ciemność, przekazana innym, w biały dzień. W tej jednej chwili wszystko przejmuje się moją niecierpliwością.
Szkoda czasu na didaskalia. Zasłuchałem się żywcem. Nie przeczę i nie potakuję. Zapisuje wszystko, po kryjomu, lewą ręką, by nikt nie mógł tego swobodnie odczytać. Nieodwołalność pisze się sama, kiedy wyłączam i rękę i serce. Ostatnie słowo zapisałem zresztą zbyt wysoko. Grozi mu twardy upadek z cokołu.
Zwierzęce zwierzenia. Czekam, choć wiem, że nigdy nie przyjdą pobożne życzenia, nie do zażyczenia. Zupełnie jak rozbuchana trojka na Placu czerwonym, w ostatni dzień życia ostatniego cara. Rozpaczliwa. Poniesie ją echo, rozpatrzy ogromne ucho. Odtrącony dyrygent, wszechczas, pozostanie odtąd jedynie komentatorem zamierzonej głupoty.
Kobiety nie ma. Wnoszę drastyczne zażalenie do serca. Z drożdżami sekund rośnie i wspaniale faluje.
Kolejny fallus na czyjejś łasce i niełasce.
Stos wypalonych zapalniczek mile łechce moje ego.