Wybełkotałem do siebie.
Po czym zerwawszy z siebie pościel ruszyłem w kierunku drzwi a za nimi,otulony papierosowym szalem korytarz tkwił bezmiarem szarości.Lekkie światło toaletki rozrywało otchłań markotnego wnętrza. Odkręciłem kurek z zimną wodą.Zawsze przywołuje mnie do porządku rzucając o podłogę swoją trzeźwością. Raz... Dwa... Trzy... Trzykrotnie obmywam swoją twarz. Chrzczę ją niczym Mesjasz.Oddaję się w ramiona nadchodzących godzin z ufnością pokornego dziecka.Zawsze jednak domyślając się co ma nastąpić.
Nagle,nie wiadomo dlaczego mój wzrok spotyka się z lustrem.Wynurzając twarz z za frotery białego ręcznika,rodzę się na nowo. Stały rytuał... Bezbolesna masakra... W końcu wieszam mokry ręcznik na niedbale wykonanym haku. Wychodzę z łazienki,gaszę światło... Zmiana bielizny,szklanka wody,papieros skręcony na szybko w obawie przed spóźnieniem do pracy... Teraz właśnie wyzbywam się resztek drobiazgowości pozwalającej sobie na swobodę mych szalonych natręctw. W pokoju,zakładam przygotowane dzień wcześniej ubranie. Najpierw spodnie,jak zawsze skrzętnie złożone w kostkę na krześlestojącym obok łóżka. Potem podkoszulek,sweter...
Cholera... Znowu muszę przetrzeć buty...
Metalicznym pocałunkiem trzaskającego zamka żegnam pustą toń mieszkania. Schodząc po schodach nie myślę o niczym,mijam równie pustych jak ja sąsiadów.Czasem któryś nawet powie:-"Dzień dobry" Zdarzy się że odpowiem.Lecz nigdy radośniej niż oni. Wychodzę na świat.Widzę i czuję całym sobą jak cuchnie w swym pośpiechu.Boże,jak ja nienawidzę tego miasta...Wypłowiałe i skołtunione sylwetki brzydkich drzew na tle szarego nieba.Nieba które zawsze tu jest szare,nawet latem gdy nie ma chmur i świeci słońce.Prę przed siebie.Zniesmaczony jak zawsze i szczęśliwy jak zawsze.
Odpalam papierosa. Głęboki wdech.W płucach świeżość powietrza tańczy z odrywającą się nikotynową flegmą... Zaczynam się nią krztusić,wypluwam... Mijający mnie ludzie patrzą na mnie z obojętnością godną rzymskich cezarów. Dochodzę do skrzyżowania... Właściwie to nie jest skrzyżowanie tylko rondo.Co sezon pieczołowicie rozgrzebywane w imię lepszego jutra. Rzygam takim jutrem ! NA pasach,tępo wyglądający jegomość,ubrany w pomarańczowy i obrzydliwy kapok przeprowadza dzieci na drugą stronę.W jego ręku,niczym najznamienitsze berło tkwi długi kij z zatkniętym ja końcu znakiem STOPu widocznym z daleka dla nadjeżdżających opryskliwych aut. Dziwne,kto pcha się na taką fuchę ? Zadaję sobie to pytanie co ranek kiedy go mijam. A tym bardziej dziwi mnie jego zimny uśmiech gdy wykonuje swoją pracę.......................