Z zachodzącym słońcem w tle
Okolice siódmej albo ósmej
Kiedy jedno prowadzi drugie pod rękę
Chociaż żadne z nich
Nie jest chyba niewidome?
Trochę ludzi
Z czego większość w istocie głodna
Po dwa egzemplarze na świeczkę
Po jednym egzemplarzu na krzesło
Przy tym stoliku... Jeden portfel
I to by było na tyle
Wpatruję się
W tę swoją aktualną kobietę
O twarzy kobiecej takiej a takiej
Jestem spokojny i wiem
Że w blasku świec
Kobieca twarz dokładnie tak wygląda
Jak dobrze jest wiedzieć
Że będzie dokładnie tym, czym ją żywię
Że jej liliowy, łatwopalny język
Z początku mile połechtany
Płomieniem świecy
Namoknie woskiem
A jeszcze lepiej jest wiedzieć
Że płomień świecy spłynie niżej
Po ścianie przełyku, do Jej podziemi
Moja aktualna kobieta parzy
Gdy się ją dotknie
A ja... lubię dotykanie
Lubię też ból, pasjami, do usrania
Nie ja jeden zresztą
Przychodzę tu od wielu, wielu lat
W żadnej knajpie nie mają takich świeczek
Moje dzieci...
Całkiem możliwe
Że będą się kłaść bez kolacji
Chyba, że dostaną w przydziale od losu
Miejsce pod restauracyjnym stolikiem
I odpowiedni enzym
Do trawienia wosku
I całej tej ohydnej reszty
Która się wiąże z wychodzeniem w miasto
Do cholery z dziećmi
Skoro kolejny wieczór rozsiada się
na purpurowym tronie doby
- cztery nogi rozstawione szeroko
dwie damskie, dwie męskie
na horyzoncie ludzkich możliwości
rewolwer w łapie.
Pif:
Wieczorne słońce ma w sobie to coś
Że ręce same składają się do modlitwy
Zapalenie, infekcję, może raka?
Wieczorne słońce krwią sikające
Szefowie restauracji twierdzą
Że to koniec!
Przynajmniej na dziś.
Paf:
Minęło trochę czasu
Kolejny wieczór się wystrzelał
Pary porobiły się ślepe
Od teraz oczy i łuski to jedno.
Życie w mieście straciło oddech
A przede wszystkim: kształt
Przynajmniej na dziś