wyskoczyłem (z pominięciem okna)
z łóżka, z mieszkania, wreszcie z windy
na mróz głęboki, w ciszę dosyć srogą.
Sąsiad-spacerowicz:
w milczeniu wyjący do księżyca,
wczoraj tak władczy w kolejce do piekarni,
wydał mi się tym razem zwyczajnie spłukany.
Opuściwszy wspólną klatkę,
zdążyłem wymienić z psem faceta
porozumiewawcze gesty zniewolonych.
Krok miałem taki jakiś... inny:
taki, jak mój sen,
a może nawet taki,
jak cały ja ostatnimi dobami
- nerwowy.
Nagie obolałe stopy rozmiaru 43
poprowadziły mnie w stronę podwórka.
Tam: dwie godziny szczękania zębami
na nic się zdały, bo podwórko...
było bezludne,
bo nie znalazłem.
Nie znalazłem tam Twoich słodkich nóg i rąk.
Nie znalazłem ciała tam,
gdzie czekać mnie miało:
w puchu ciężkim i białym,
który tegorocznej zimy
nie dotknął naszego podwórka ni razu.