Wonią nieśpiesznie doganiają
światła, co rozcina - półmrok wnętrza.
Rzeżbione alegorycznym witrażem,
zawisły w powietrzu - jakby się zastanawiały.
Dymy bladożółte, pochylone nad kołyską.
W ściśnietym powrozem, stosie drewna
mieszka gość przygodny - schowawszy się tam,
niczym wąż szukający ofiary.
Niewinnie skomli - udając przyjaciela.
Drewno stare, od wieków złożone w darze,
dla ognia co razić i parzyć miał bez litości.
Wypalić do cna zamierzłe osady.
Scena jak w teatrum - pustym od zarania,
nosi ślady nieobecnej trupy.
Widownia zamarła w pustym oczekiwaniu.
Jakby czekała na swoją kwestię.
W zdradzieckiej pułapce, mglistego obłoku,
po omacku pragnąc otępienia.
Czai się w kruchcie pełnej grzechów,
zło - bez uosobienia
Na dnie lochu spoczęły ich rozgrzeszenia,
zamknięte na siedem pieczęci.
Bestia pradawna bez nóg z brzucha pazury,
skrobią po kamieniach.
W ciszy został dym tylko jakby miał być
ratunkiem jedynym.