Jeśli współczesny świat oferuje mi jedynie gadżety i tandetę dla której zwykły człowiek jest w stanie poświecić rodzinę. I kiedy patrzę na stojącego człowieka, młodego człowieka, któremu rodzina nie daje żadnych perspektyw do samorealizacji nawarstwiają się wątpliwości. Czy siły wyższe tego chcą? Czy każdemu jest dany ten rodzaj szczęścia, który może sam w jakiś sposób wykształtować. Nie wiem, bo coraz większe kompleksy we mnie narastają i tak jak ten młody człowiek jestem jedynie bezforemną masą ulepioną z przysłowiowego kału. Krzątam się z kąta w kąt, bez żadnego celu, bez świecy w ciemnej dziurze. Zasysa mnie od wewnątrz i zewnątrz. Rozciągany tak na różne sposoby, na które nie mam wpływu. Rozmyślam codziennie i najgorsze jest to, że najgłębsze pytania egzystencjalne nie przychodzą łatwo, i nie muszę puszczać muzyki, ani zjadać kolejnego ciasta na poprawę humoru. Nie muszę nawet, zmieniać się dla nikogo. Bo tak naprawdę jestem codziennie zawieszony w próżni, tak cholernie bezforemnej, że rzygać się chce. I kręcę się w kółko. Wpatruję się czasami w nadjeżdżające samochody, rozmawiam bardzo rzadko z ludźmi. Nie wiem dlaczego jestem do nich tak diabelnie zrażony. Być może to jakaś paranoja, być może fobia społeczna. I to jest najgorsze, że nie ufam nikomu, przede wszystkim sobie.
Chciałbym kiedyś napisać wiersz prawdziwy, ale do tego trzeba dorosnąć, dojrzeć. Bo wiersze są tak jak obrazy, każdy kolor sukcesywnie powinienem nakładać subtelnie, bez potrzeby popisywania się. Już dawno wyrosłem z nonszalancji młodzieńczej, która dawała takie mocne wrażenie i adrenalinę. Aż całe ciało drżało. Myślałem kiedyś, że słowa nie budują mojej wyobraźni, ale to nie prawda. Słowa coraz częściej argumentują ten rodzaj aktywności, która jest nie wyrażalna, jest poza rozumna, instynktowna i pierwotna. I kiedy znów przymrużam oczy widzę świat kolorami, zbudowany z niuansów świetlnych.