Z jakiejś mrzonki dziecięcej
O słodkich chwilach wśród drzew
Z kropli ambrozji na języku
O gorzkim wydźwięku szyderstwa
Nie byłaś nigdy potrzebna
Tak jak parasol czy wiosenny szalik
Ani od pogody ani od święta
Istniałaś na tyle na ile umiałaś
Bez błysku brokatu i światła
W cichutkim półzmierzchu czekania
A nikt nie się nie zjawił...
Rycerz na śnieżnym perszeronie odjechał
Przyjaciel ze szklanką whisky zapomniał
Inni w ogóle nie chcieli
Reszta była zajęta
Nie oddychasz bo to tak poniża
Nie podnosisz powiek bo ciężkie jak głazy
Nad opatrunkiem z przychylnego spojrzenia
Rozmyślasz
Gdzieś tam nad ziemią