co na błękitnej patelni poranek białą mgłą okrasza
tuż po pierwszej sinej dali
która w cienistość rozwichrzonego lasu idzie
i niknie w szarych jamach drzemiącej ciszy
jakoby miała być lustrem wszechobecnej natury
przed którą przesiaduje czas
układając dni w warkocz przemijania
obym mógł oczy w rozblasku nasycić
aż po rumieniące wypieki twarzy
takie jak na chlebie malowali
- oni -
co byli najpierw ludźmi a później stali się aniołami
usłyszeć kruchość kamienia gdy ożywia serce
i toczy swą lekkość w górę ciała
aby zanurzyć się czerwienią ust jak w wannie
nasiąknąć słodyczy i przeistoczyć ją w nasiono
i czekać
aż wiatr zatoczy koło biorąc za dłoń
ogłosi żoną
uniesie nad łąkami barwiąc je życiem
po raz nieskończony
zapętlony
cud
obym mógł przyszłość w przeszłość rzeźbić
i na cokole stawiać
przy każdym rozdrożu wyboru jako pamiątkę
albo uczynek co krąży pomiędzy snami
albo zjawą i jawą
tworzącą kolejną opowieści
o człowieku tuż przed śniadaniem