taki najgorzej depresyjny dzień roku.
Tak przynajmniej piszą w necie.
Ale czy to prawda to już sami wiecie.
U mnie dzień zaczął się od małej wpadki.
Na zakręcie ślizg i trzask, ktoś niefortunnie.
Z roweru spadł.
Chwilę to trwało, nim do mnie dotarło.
Co się stało.
Najpierw razem z moim dwukołowym kolegom,
zbliżyliśmy się do czarnej drogi, tak że dosłownie czułam jej chłód szczególne po prawej stronie.
Nie bolało no przynajmniej na początku.
Usiadłam i patrzyłam przed siebie,
tak jakbym już byłam tam daleko w niebie.
Ktoś coś tam krzyczał,
To jakiś mężczyzna zatrzymał samochód.
Dobry człowiek, bo chciał pomóc.
Odpowiedziałam, że dziękuję wszystko okej,
dobrze się czuję.
Strzepać trzeba swe ubranie i ruszyłam dalej.
W drogę.
W pracy minął szybko dzień, nadrobiłam zaległości.
Dopiero w domu zaczęły boleć mnie kości.
Chyba sobie stłukłam bark, na przyszłość nauczkę mam.
Pośpiech nic nie daje, teraz to wiem.
Zwolnić trochę muszę przyznam bez bicia.
To była mała lekcja życia.
Ale nie do tego zmierzam, lecz do sedna sprawy.
Nie ma znaczenia, czy to piątek, czy poniedziałek,
co ma być to będzie.
Przyjdzie szczęście albo smutek.
to tylko los wie, czym obdarzyć Cię chcę.
I nie dręcz się myślami wciąż co mnie czeka,
bo czasem to one właśnie dołują człowieka.