coraz szersze kręgi.
Wiatr szarpie za grzywy dżdżyste,
pękate chmury,
próbując dogonić poranek,
co wymyka się spod gołych stóp,
walczy o prawo
do własnych skrzydeł.
Rozkojarzona do bólu w piętach,
rozmyślna niby sen,
który tylko siebie udawał -
pragnę przebłagać
twoje delikatne łzy,
nasycić śliną życiodajny lęk.
Niespójność myśli, chaos
pośród słów - nie idź poboczem,
którym toczyli się najmniejsi,
pozbawieni prawa do jutra.
Ograbi nas z pozostałości
po uśmiechu
ten rozbuchany młokos,
młodzieniaszek, dźwigający
piętno piekła.
Nie chcę, żeby pękate zmysły
zmagały się z szeptem,
który poczęły twoje usta.
Nie chcę, żeby dożywotni sen
znaczył sentymentem
dalszy ciąg tego trotuaru.
Usiłuję wykraść słońcu
jeden pogodny poranek,
jeden przebłysk ciszy,
żeby wiódł mnie poprzez uroczyska,
lawirował między cierniami
zdziczałych róż.
Ukryje się w środku
przesolony śmiech, we krwi zagnieździ
nostalgia, z jaką stale się sprzeczam,
choć brak jej gwiazd,
brak ostatecznego pocałunku.
Nie chciej ukochać oddalenia;
czas zadurzył się dziś w wieczności.
To pieprz i sól, droga
wymykająca się drogowskazom.