skrywających noce kwaśne jak brudny deszcz
zabłocone ulice będą pełne śmierdzących zakamarków
kiedy odchodząc zapytasz jak mi leci
pamiętam jak maleńkie jeszcze
zechciałem posadzić
magnolie w naszym ogrodzie
dawno przekwitną a ty zwiotczałym
półgębkiem powtórzysz przyjacielu
pod oknem
gdzie coraz więcej słonych kałuż i wiotkich gałęzi
tej brzozy pod którą pierwszy raz miałaś mi powiedzieć
czy zachrapią kamienne ścieżki
kierujące nadzieje do naszych drzwi
a bluźnierczy wiatr rozwieje prośby
sadzając lament na bezkwieciu parapetu
tylko w górę spojrzę jak w otchłań
w odpowiedziach nieba
szukając przyczyn naszych niedomówień