wodzisz oczami na pokuszenie
pod zenit nieba by zaraz na dno piekieł
nie jestem aż tak rozciągliwy
znowu mnie wozisz
czterdzieści na północ i w prawo
wschód ku zimie
na taczkach kokiety z krzywych uśmiechów
i seryjnie puszczanych mrugnięć
przelewając z pustego w próżnię
zamykasz wieczność w dwa wyjścia
patrząc wstecz
bywasz dalekowzroczna w pogoni za wiatrem
który usiłowałem
złapać w krople pod prysznicem nadinterpretacji
trwamy obok
a ja wciąż czuję smak twoich ust
wszystkimi miesiącami wiosny
jestem
jak wypalanie traw by przyszły zagojone świty
owinięte w niewyspane koce