niepełnosprawny sumieniem opuściłem piekło
chciałem ujrzeć światło czystymi oczami
jak ty umieć dostrzec zrozumienie bezpieczeństwo
piękno sprawiedliwość wiarę i te najskrytsze marzenia
które tak lekko bez żadnego wysiłku nosiłaś w sobie
nie znałem tych pojęć nie znałem dobra
które w tobie rzeką nadziei płynęło tak naturalnie
jak płynie krew w moich niepokornych żyłach
kiedy moralnie sprawny inaczej zapragnąłem
wyrwać się z kieratu zadufanej w sobie
wyimaginowanej rzeczywistości
którą otoczyłem sam siebie jak kokon larwę
chciałem dla ciebie stać się kolorowym motylem
tak by móc podmuchem przyspieszonego oddechu
szybować w uniesieniu rozkoszy po bezkresie nieba
jaki tylko ty potrafiłaś rozpostrzeć nade mną skrzydłami miłości
prawdziwej słodkiej lepkiej jak miód z drzewa pożądania
kiedy śliną ironii naplułem centralnie w twarz czeluściom
topiąc się w twoich nasyconych sokiem pomarańczy myślach
chcąc zasmakować najświętszej potrawy z ponętnych ust
które czerwoną pomadką potrafiły pomalować zmysły
kolorami tęczy przyprawić o mdlenie serce i duszę
pozwalały upić się usnąć z tobą i w tobie
zatopionym pragnieniom wtedy los zlitował się nade mną marnym
i dał mi ogromny dar w swej wielkodusznej
tulącej jak matka do piersi łaskawości
dał mi ciebie
kiedy już otrzymałem z diablim błyskiem w oku
zerwałem z ciebie ubranie zębami zszarpując z ciała
koronkową białą bieliznę tylko po to by brutalnie zgwałcić
zbezcześcić twoją przezroczysta duszę
a tym samym przeprosić się z marzeniami
pożegnać jestestwo hołdem złożone w twoje ramiona
i wydeptaną w trudzie z takim namaszczeniem wstążką do szczęścia
jak rak na powrót zniesmaczeniem przejść bramy piekieł
by dalej się w nich smażyć wraz z tą
dla której chciałem oddać własne istnienie