i po cichu uchylę okno
otworzę dni jak świtlistą zasłonę
pod którą wszystkie swoje chwile zakwitłe tobą
przesiąknięte zapachem twoich perfum
i smakiem pomadki w kolorze karminu
zaklęte w płomień co dzikim żarem rozpalał
nasze ciała by niebo istniało a świat trwał
i układał sny w finezję róż
bedę ci szeptał o zachodach słońca
całując usta przy blasku księżyca
o północy w milczeniu rozchylę ramiona
chociaż nie sięgną gwiazd
wystarczą by objąć tę jedną
przytulić marzenia idące brzegiem rzeki
spojrzeń bez źródła i ujścia
sprawiając byśmy byli bezpieczni
nie myśl o rozkwicie drzew by zerwać owoce
a nasze święto będzie trwało
pójdziemy boso w wezbrania wód
krusząc kamienie i skały co staną na drodze
by móc dotknąć spełnienia i odszukać dom na zaciszu
odkryć nieznane i poznać tajemnice otwartych okien
by jabłonie przyszły do nas prosto z sadu
a bzy mogły przykucnąć przy parapecie pełnym pelargonii
i tak nie patrząc w zwierciadła przesiąkniemy rosą
zatracimy się blaskiem porannych zórz
galopem koni z grzywami pełnymi wiatru
a z zaproszeniem od brzozowych liści
odpłyniemy z uśmiechem w ptakowe gaje
by słuchać trelu na dwanaście skowronków
w uniesieniu
do chwili gdy świat wstanie pierwszym promieniem
oświetlając dwa ciała stanowiące jedność
wtedy będę