Zanim wstał świt, obudzony niczym przebiśnieg na wiosennej łące.
Tworzyła się bezwolna cisza i śpiew ptaków mrowił po kościach.
Rozbrzmiewały po polach melodie starodawne.
Wyciągane jak guma do żucia wraz zapalnikiem dziadka Eugeniusza.
Z ręki do ręki.
Przekazywana.
Nie wiadomo po co?
Stan jak zwykle nic nie mówił.
Budował jedynie tak jak dziecko chore na autyzm swoje mandale.
Układał w pokoju ze sterty obuwia wyspy.
Statki odpływające do ciepłych krain.
Nad głową wisiały żyrandole nadtłuczone.
Podłogi podgnite.
Dziury w belkach.
Szkatułki wypełnione trotylem.
Stan nie był dzieckiem na pokaz.
Rodzina wstydziła się jego różnorodnych hobby.
Myślami zawsze był zupełnie gdzieś indziej.
W wolnych chwilach stąpał po lodowcach.
Wyprawy i bitwy toczył w najodleglejszych zakątkach świata.
Jego bujna wyobraźnia przenosiła go tam gdzie tylko chciał.
Nie chorował.
Po prostu żył własnym życiem.
Wizualizował przyszłość.
Marzył jedynie o wyrwaniu się z krainy słów pokrytej mchem.