powietrze pełne deszczu
niebo odbija się w kałuży
w codzienności godzina ognisk
spala kolory na liściach
i to jak
ano tak
że jebie w całej okolicy
nadgorliwi
grabią pożegnania jak na sranie
jakby właśnie od tego zależało ich życie
udają że złota to obraz który nie zasmuca
ludziki z kasztanów
jedynym światełkiem na szarej drodze
cieszą dziatwę
bociany ach bociany
spierdalają aż się kurzy
do znudzenia
niewierne choć oswojone
słońcem świecącym już tylko przez żaluzje
w perspektywie
dzień w którym ulatują dusze
śniegi po pas głodne wróble
mróz i rozkraczone wrony
cholera
wstałem lewym wrześniem