nie potrzebowałem pomarańczy
wystraczyły pejzaże
ładujące akumulatory na dobranoc
twojego ciała nigdy nie miałem dosyć
przecież na drugie miałaś nadzieja
to było tyle ... że aż
nieskonczoność gubiła horyzont
mydlane niedziele
jak widok na drogę z za szyby
nie wchodziły w rachubę
za dnia zderzaliśmy się z losem
by po ciemnej stronie niewyspanych kocy
poznawać zakręty pięciu minut
szaleństwem powielanym raz po raz
pamiętam tamte dni
twój dotyk
i to kiedy tańczyłaś dla mnie
a ja biegałem za tobą
zdzierając kwiaty z polnej sukienki
ucichły odgłosy rozkołysanych łodzi
gdy przychodzą wspomnienia
zamykając oczy
otwieram drzwi przed podróżą w kolejny maj
widzę cię czuję
i zawsze tak samo
jak wtedy
kiedy wiosny bywały młodsze