podporządkowany wierze,
że wszystko dobrze się skończy...
nadzieja moją matką,
zgarbiona, podpierająca się laską,
nienarodzone dzieci moje
wesoło biegające po trawie,
i całe niebo zachmurzone
z błyskawicami i innymi zjawiskami,
których umysł nie jest w stanie pojąć...
samotna jabłoń chyląca się ku upadkowi
okupuje puste wzgórze,
lecz coś nadal ją podtrzymuje
tak, że męczy się kolejnych kilka lat,
licząc przy tym na cud
w postaci tępej piły lub wyszczerbionej siekiery...
największa gałąź obwiązana grubym sznurem
co to koniec jego tworzy zaciskającą się pętlę,
bezsilność sprytnie zarzuca mu ją na szyję
i gwałtownie zaciska
co by się czasem nie rozmyślił
i nie zapałał chęcią dalszej udręki...
nogi już podrygują w mrocznym tańcu
w oczach pustka zarazem
i nie opisana radość
bo wydawać by się mogło,
że to właśnie ten szczęśliwy koniec,
w który tak głęboko wierzył,
a który inaczej sobie wyobrażał,
co nie zmienia faktu,
że od początku jej pragnął
- wiecznej wolności...