tak by nie istniało po jutrze
żółte lampiony odbite na twarzy rozmywają oczy
pomarszczona dłoń ociera resztkę kory
przylepionej do czoła zawisłego nad stołem
pragnienie spokoju kwitnie w kieszeni
pełnej drobniaków i nie dożutych gum
pytałaś mnie o nadzieję?
teraz odpowiem znaczniej prościej
leży w skrzynce którą otwieram
nie kluczem a młotkiem
byłaś moja poukładana w szafie
którą co rano zwiedzałem
składając nadzię w czyste spojrzenia
przez brudne okna sypialnianych firan
niestety zawiodłem i zawiodły oczy
zmęczone ciągłym uśmiechem
w rytuale parzonej kawy
kładąc czoło przed wejściem do piekła
poczułem zapach twych kolan
nie dotknąłem słów nie myślałem
zgniatany kciukiem oddychałem białą mgłą
podczas zabawy nad zwiędłymi kwiatami
sypanymi między martwe zdania
jesteśmy małymi kontynentami
co spotkają się po milionie lat
nie dostrzegając wczoraj marniejemy
spijając martwą wodę
zamiast czerwieni koralowych łez
odzianych między czereśnie