usiadłam za oknem czekając aż zaśniesz
patrzyłeś w ogień czytając płomienie
a cisza leniwa przepływała przez palce
coś mną szarpnęło pociągnęło za Tobą
poczułam niemy strach zmieszany z ulgą
przeszłam granicę której dotąd nie znałam
leciałam w bezwładzie nie wiem jak długo
zobaczyłam jaskinię wilgocią spoconą
czarną jak ziemia zmieszana ze smołą
wyciągając ręce niczym ślepiec białą laskę
dotykałam skały szłam martwa omackiem
nagle błysnęło małe błękitne światełko
uleciałam jak iskra wypadła z ogniska
opadając widziałam bizonów pastwiska
tak piękne i ciepłe wstawało tam Słońce
siedziałeś patrząc w drwa rozgrzane
niby inny lecz czułam bliskość tajemną
twarz zmieniona przyciemniała lśniła
na tle złotych piór i preriowego nieba
lecz chwile magiczne szybko pryskają
demony w ludzkich ciałach przybyły
wioska gęstymi płomieniami się stała
a ty swą rodzinę w kanu ukryłeś
wiatr niósł strach płacz i krwawe krzyki
uciekaliście prowadzeni nurtem rzeki
byle najdalej od kul i walących kopyt
byle nie słyszeć i czuć trupów potu
czarny dym blask niemych gwiazd osłabił
oczy zmęczone straciły wojownika czujność
rzeka grzmieć zaczęła złowieszczymi falami
grzbiety głazów wypinając nad wody lustro
znajomy dźwięk jakże miażdżący uszy
poderwał pagaje łamiąc delikatne płetwy
jedna sekunda stała się wiecznością
wiszącą nad wodospadu czeluścią
ostatnie spojrzenie w zdziwione oczy
błagalne żegnaj szarpane spienioną wodą
nicość rozwiała promyk zdradzonej nadziei
spadliście w otchłań śmiercią namaszczeni
martwa cisza pustka skamieniała
nastała we mnie jak nigdy dotąd
odeszłam od okna na wpół martwa
obok Ciebie przy ogniu przysiadłam
zdjęłam wszystkie snów łapacze
tuląc Twą głowę spoconą od trwogi
przysięgam na Boga nigdy już więcej
nie złapię Ciebie śniącego przy ogniu