z nocy po której spać nie wypadało
wychodząc za granice bezpiecznego domu
przecisnąłem się między żywopłotami
i ujrzałem rozpędzone ulice i ludzi martwych
nie w sensie trupa a człowieka bez twarzy
ze strachem i bijącym sercem pierwszy krok
niczym krok na nieznanej skorupie księżyca
coś pociągną moje ciało w kierunku przeżycia
stałem dość długo w bezruchu łapiąc oddech
wchłaniałem przepełnione złem powietrze
ocierały się o mnie jakieś obce postacie
szepcząc szelestem papierów nad uchem
martwica wzroku i bezwonne kwiaty
zalewały duszę treścią niepokoju
a ja nadal stałem tylko cień zataczał okrąg
bardzo się bałem pójść dalej do przodu
nastało przesilenie ruszyłem przed siebie
coraz bardziej równo stawiałem stopy
szedłem ja szły obok mnie ludzkie roboty
każdy z nich trzymał pod pachą karabin
na głowie zamiast aurory stalowy nocnik
i te ciągłe ziewanie w rytmie pośpiechu
raz dwa trzy w lewo patrz na prawo przełóż
nie mijał czas zegarom obwisły wskazówki
wypukłe niebo skupiało promienie słońca
wypalając na czołach tajemnicze znaki
a wiatr rozganiał swąd spalonej skóry
i niósł rozgrzane do czerwoności kule
za kulami dźwięk diabelskiej piszczałki
miażdżące bębenki ból zaciskał powieki
upadłem błoto zalało poszarpane ciało
wielki dół był taki mały taki ciasny i zimny
przez chwilę ujrzałem to co zapomniałem
wychodząc z domu na bezwzględność ulic
historia ta nie posiada puenty
nie ma umoralniać ani prostować zakręty
ona jest i powtarza się co rano
nie wiem tylko czy jest snem czy jawą