Niby jest wiotki płochliwy łamliwy
A jednak napotkawszy drugą istotę
Zaczyna twardnieć być bardziej litym
Nie jako marmur czy góra lodowa
Lecz tak wewnętrznie ubrany w słowa
Niby dąb a jakby z rdzeniem osikowym
Szybciej zmężniały na wszystko gotowy
By płci przeciwnej pod nogi rozrzucić
Wszystko co najlepsze w sobie ukrywa
Pod cieniem żeber w kokonie skór
Na wierzch siłą tytana wyrzuca wypływa
Przestaje myśleć rozsądkiem rozumem
Zaczyna marzyć dostrzegać obrazy
Jakich wcześniej nie widział choć obok
Były tak blisko w formie pejzaży
I to przenikanie w duchową sferę
Romantycznego wyszukiwania piękna
W czymkolwiek aby się zdarzyć mogło
Zamienione w garść chwil uniesienia
Miłość czy jest przyczyną czy skutkiem
Noszenia najprostszego w ciele organu
Pompy tłoczącej uczucia do mózgu
A może niezbadanego ducha stanu
Odpowiedzi szukam patrząc w chmur
Dziwnie się czuję jakby lekko zatruty
Wczorajszą kolacją jednym spojrzeniem
Które znalazłem gdy napotkałem ciebie