Imitacje dni wszystkich
(więc i tych
które aktualnie trzymasz między dłońmi)
nie będą nigdy nosiły znamion
Czeka cię jednak wspólne wyciskanie widoków na przyszłość
więc i ten cały zgiełk
który bieleje pomiędzy nimi
mdlejąc na stojąco od dobrych uczynków
Zgiełk przekalkowany do obrzydzenia
w wiecznym pośpiechu
bije wszystko na głowę
kiedy skowyczy zatrzaśnięty w płonącej klatce
bo nie dochodzi do niego
obopólna czcza gadanina tych
którzy zawsze wiedzą lepiej
Czasami dni imitują płonącą klatkę
która dogasa milcząc jak grób
bo zbyt wiele krzywd płonie za prawdę
strzępy sztandaru
białą flagę
za honor
za cały (stworzony maluczkim) raj na ziemi
Imitacje są ślepe
ich zaćma na oczach to białe klapki na oczach
i usuwanie liszajów z dotychczasowych osiągnięć słońca
Rozszczepiasz się wraz z nimi
na wylot
Odtąd planeta to wrzący garnek
z przesoloną zupą znaczeń
(słońce wije się w coraz zgrabniejszych kłamstwach
o swojej sytości)
samo już nie wie
podczas której wyprawy
uda mu się (wreszcie) nie odkryć nowej ziemi
Imitacje na kolanach
koczują w bardzo wielu niedokończonych modlitwach
bo nigdy nie dokona się
co niedopowiedziane poprzez prawdę
a ty nie słyszysz niczego
w nieartykułowanym milczeniu
Coraz rzadziej podnoszące się z kolan słońce
stoi w miejscu
(wszak co metafizyczne nie trwa wiecznie)
A ty
choć nie musisz się na to godzić
nie możesz nic na to poradzić