wplatam w poszczególne nitki
kiczowatej makatki z jeleniem
choć aż taki kicz nie bardzo ma sens
Skrzętnie oblekam w kłamstwo
niebo tkane od środka
by wreszcie pokazać innym
że nie ma sensu wieczne powtarzanie
tych samych czynności
że puszczając do siebie oko
często przymykam na to oko
a nawet siebie już tym nie rozśmieszę
Zalegam na najmniejszym boku
zaklinając go na wszelkie świętości
aby podczas polowania
nie wypruł z jelenia ostatniej kropli krwi
i podług tejże nie skonał w jeszcze większym kłamstwie
Tasuję się z plamami
przypadkowo rozdanymi niecierpliwej nagonce
która mimo knuta nad głową
bezczelnie się garbi
i nie znając do końca swojej nitki w szyku
zawsze gubi ścieg jak trop
Zgrywam zatem muszkę ze szczerbinką strachu
zataczam się od niedorzecznych różnic
pomiędzy plamami w lewym i prawym oku –
każdej i tak nikt nie zauważy
chcę być możliwie jak najbliżej igły
nim na dobre stracę wzrok
Tylko ten czas przed i po polowaniu
nie ma już żadnych złudzeń
nabiera wydechu na odgłos rogu
by wreszcie odezwać się do tego
co mówi do mnie
do siebie
ciebie
do wszystkiego naraz
głosem przerażonego jelenia na rykowisku
z poplamionej
kiczowatej makatki