trzystu sześćdziesięciu pięciu
dniach czekania
zwątpiłem
zszedłem z trawnika
przemoczony smutkiem
balkon zawsze otwarty
od wiosny do zimy
ani razu
nie wyjrzałaś
wietrzyłaś
duszę
nie będę czekał
na następną wigilię
przełamię opłatek
i życie
z dniem pierwszego dnia roku
stanę się powietrzem
wciągniesz je głęboko
wykasłując
moje imię
z popiołem
i
dymem