Stawiam małe kroki,
lecz zupełnie nie dbam o ich poprawność,
dotykam bowiem asfaltu jedynie stopami
i każda z nich – czysty dotyk.
Odmierzam tak moją wiarę w cokolwiek,
odłamki przebudzenia na wzburzonym mieście.
Stężona przestrzeń asfaltu aż trzeszczy,
jej, naruszone deszczem, dzieje
zamarzają jednak zbyt wolno,
szkliste, białe zaufanie do ciała
obojętnie gładzi tynk skóry.
Kroki bezustne, zimne niczym całus w policzek,
wystawiają gołe zęby
w mozolnie rozgarnianych odległościach,
po śladach wędrują ich ślady.
A gdyby tak (jeszcze) konwulsyjnie drgające stopy
nadęły nagle swe grzbiety o kolejny słupek rtęci,
poderżnęły by tą spowiedź,
same siebie skazując na światłoczuły kanibalizm.
Spowiadam się wam, bracia moi, dłonie,
że nie umiem wietrzeć od byle jakiej granicy języka,
którą wyznacza drut kolczasty sumienia.
Więc nie wódź mnie, słodka modlitwo, na pokuszenie –
wszak nawet w domu wroga nie wyciągnę miecza
za fałszywe świadectwo przeciw bliźniemu swemu.
Moje kroki stwardniały właśnie
od finezyjnie naprężonego grzechu,
na pożarcie rzucę mu marnotrawnego syna,
aby dziko głodną ziemię
nakarmić chociaż jednym ciałem
Jutro kolejny krok zamieni się w ciszę,
w głosy desperatów,
którzy kiedyś mienili się moimi braćmi.