Bo kiedy rankiem po raz pierwszy otwieram oczy senne szyby, przedelikacone krople, wydekoltowana cisza pływa w ścianach, po raz pierwszy mały fircyk rozpoczyna uporczywy koncert donikąd, dla skulonych starców na ławkach i dzień pozornie nie różni się niczym. Mija powolne słońce wyrwane z korzeniami. Dzień kolejny na chwilę przygniata, ściany pękają, przyklejają się do okien, wszystkie płaczą nad swoim nieszczęściem. Niecierpliwa wiara cierpi najbardziej, wątpliwość kąsa śmiertelnie.
Narodziny, mimo, że niczym porywisty podmuch obojętnie bawi się ironią. A oboje rodzice grają losem w obojętność. I już nigdy nie pozostaną puste rogi pokoju. Pozamiatają rozkazy, co tędy przeszły, by cokolwiek zapamiętać, dotrzeć w końcu do mety, granicy umytego już topora na pniaku nieomylności. Chora rozkosz daje siłę wargom obłędu w płynnej czystości posoki nad pustynią porodówki. Płynny obłok nad pustynią
mój. Wiara w życie słabnie bądź przestaje istnieć.
Cena pamięci nie gra żadnej roli.
Wczorajsza gazeta pełna nowych, nigdy nienarodzonych imion.