Suchość w krtani oddala się w stronę,
skąd można i na papier przelać opowieść o sobie,
że życie bez siebie jest tak możliwe, że
aż niemożliwe
i że zawsze będziesz sama, a ja sam.
Wiersze jak wielkie pocałunki w równie wielkich żarnach,
darmowe otręby,
wyżebrane prolongaty.
Dojrzewamy do siebie niczym jabłka jesienią,
wciąż jesteśmy odmianą wczesnej papierówki.
Tak trudno wyprasować kanciasty krawat
na trójkątnej gwieździe, która tuli się w piersiach
twojej matki,
mojej matki,
wyzywająco lękliwa przed absolutnym spękaniem.
Już nie wierzę samotnej przemowie, monologom
umiejącym wtapiać się łatwo w pejzaż.
Wszędzie, jak nie w górę, to w dół.
Wiersze jak nienasycenie,
pochłaniają równowagę niczym fajerwerki.
Obliżę się sam, skostniałym już rymem, otworzę
na korzeń, oko i wielkie otręby,
choć dziwak bardzo rzadko
opuszcza swoje lokum.