niech potnie niebo
rozerwie na szczepmy
i zniknie
linią gorącego powietrza granicę wyznaczę
a potem podzielę nieskażony błękitem
horyzont
na dwie części
po równo
jak dzielone komorami serce i oddech
wdech i wydech
głęboko do środka niech wypali się
spopieli
papierowe wnętrze
przewietrzenie
tobie ofiaruję zachody za to
że je kochasz
sobie zostawię wschody
bo ich nienawidzę
połączy nas jedynie
nić
niewidoczna
jak niewidoczne
bywa
nie przydatne życie
milczenie
będziesz samotnie wstawać
prowadzona księżycem
choć będziesz szukać nie znajdziesz
schowało się za świtem
trochę na złość
a trochę z przekory
w biało-czarne kolory
świat rośnie
i dojrzewa
ja samotnie zasypiał nocną świecą bity
i zimnem
z przygasłego kominka
nad stertą kartek zawisnę
w oparach dymu
będę czuwać z piórem w ręku
na wszelki wypadek
gdybym chciał zasnąć
kiedy...
Atlantyda wypływa
oczami wędrując po gwiazdach
o dwie półkule oddaleni
choć ziemia jednaki ma zapach
my pragniemy
innej ziemi
pełnej odcisków i uniesień
niezmieszanych z grawitacją
ponadczasowość
istnieje
znajdziemy ją z czasem
zbyt spokojnie tykają zegary
a nam się spieszy
oddaleni
spotkamy się dopiero w południe
na drodze do Hadleyville
kiedy słońce wypali pochowane cienie
spojrzeniem ściągniemy deszcz
niech tonie wszechświat
z wielkim wozem
i zimowym przesileniem
i wiosennym
i wszystkim
włącznie ze sumieniem
nieważne
odpoczniemy siódmego dnia
kradnąc jabłka
z EDENowego ogrodu
nastąpi wielki wybuch i zniknie rozgraniczenie
między słowem a mową
zespolenie
w ciałach zbyt ciężkich od ubrań
i nagości
pewnie jedno nam przypasują imię
albo po prostu
nie zauważą
naszej obecności
jedynie kości kochanków
ukryte w piaszczystej otchłani morza
wypłyną
zwabione syrenim głosem
tak na wszelki wypadek
gdyby może
historia chciała się zdarzyć