linią ciągłą w kalendarzu
ledwo łączącą poniedziałki
nie licząc niedziel
bo to dzień
w którym Bóg stworzył
siódmy grzech główny
i do dzisiaj z nim żyje
w węźle małżeńskim
wyjałowionym organizmem
z wypaloną duszą
i resztką sadzy drylowanej
szczęściem kominiarza
czy też pani w okularach
siedzącej za kasą
dyskontu widzianego z zaplecza
kiedy kradnę przeterminowane mleko
niczym jestem
nawet obojętność
omija mnie szerokim łukiem
niewidzialności
pomrukiem głosów
wijącym się nad pochyloną głową
pchającym siłą tornada
słowa
w zakurzone od czasu włosy
nawet niczym
bo to czymś też być może
chyba że
puszką w którą patrzę z nadzieją
że pozwoli na kolejny łyk
przypomnienia
że mam nie pamiętać
jak było dobrze kiedy wierzyłem w ludzią
bardziej niż gwiazdą
co i tak w sumie stały się
łożem Madeja
i świecą nawet za dnia
przez czarne okulary złudzenia