Stopy, powolne każdemu kikutowi, wykopują z piasku szlachetny minerał,
odpycha, pycha się skrzy,
szlifowana w dalszych od miejsc wymarszu murach - -
te fałszują nawet mękę wdechu i wydechu
w każdej pieśni należnej tłumowi.
Przestrzeń marszu męczy;
słońce nieprzyjazne, już nie górnolotne, błękitnieje
lecz żyje w snach prześnionych, co przestają istnieć
w każdym kroku,
w każdym małym powrocie.
Dzień w klatce oczekuje spełnienia nocy,
co na wygasłych progach umie grać serenadę;
złe twarze rozpoczynają zrzut;
po palcu taka pieśń, po palcu
i czas, spędzony w filozofii marszu.
Rzeczywistość pluje na niedokończone gonitwy.
Przestrzeń bogów; wiec i świt, co budzi umarłych,
ich serca już nie drżą – małostkowe rzeczy,
kochankowie przepływają przez dłonie,
gęstnieje zapomnienie w ustach - -
purpura rozstań przenika niczym ból w stopy.
Niepokalany dotyk obecnie aż krzyczy o ciało.
Przestrzeń postoju nie zaprasza;
w nas samych umierają lata, głupota jest cierpliwa –
także umrze, choć cierpliwość jak sprzed wielu laty.
Zagłaskajmy na śmierć uczucie, cierpcy aż od szczęścia,
zagryźmy płomień w słońcu, wyrzućmy odejścia –
więcej bowiem znaczy ciągłe poszukiwanie przerwy,
obelisku serca na ruchomym piasku,
połączeń dopalonych już dawno,
znużeń,
przyzwyczajeń.
Wszak bogowie żadnej wiary
nie maja odbicia.