Opowiem o tamponach krzyku, sączkach legowisk,
tamowaniu naczyń kuchennych.
Nie, nie chodzi mi o to, że można chodzić lżej,
nie stękać co krok i znieruchomieć
w kokonie przyzwyczajonych do wzwodu metafor,
nie o to, aby niefrasobliwie wywracać porządek
na suchą stronę zmiennej ogniskowej,
być niczym sznur, nawijający się na kołowrót szyi,
wreszcie nie o to, by drastycznie przeprowadzać
nieruchawą staruszkę przez ruchliwe skrzyżowanie,
rozjechaną przez samotność, dosłownie na wyciągnięcie ręki,
by bezpiecznie ominąć kolejny cmentarz.
Nie o to, aby oddać się w pełni powolnej alienacji postu,
siedząc przy szwedzkim stole, po brzegi nasyconym
platerem z krewetkami i kawiorem z Bieługi,
uznać, że wszystko jest na swoim miejscu,
kiedy (absolutnie) nie jest na swoim miejscu
w usystematyzowanej codzienności,
bo nawet nazwisko nie chce już wariować na tandetnej wizytówce.
Nie chodzi mi także, by zliczyć wszystko, do zera,
nie umiejąc do trzech zliczyć,
ocalić półwytrawną półprawdę,
która musi oddychać jak nigdy, odpędzając sen proroczy
na prawo i lewo, układać się
z kobietą w jednym legowisku,
by odkroić z biedy zabiedzony seks.
Być może chodzi mi o trudne do nawinięcia na kołowrót cele,
ostatnio latające nierówno pod sufitem zbyt szybko, zbyt wysoko
i klaszczące równie fałszywie, co dryfują po wszystkich zakamarkach
niewystarczających do pełnego wzwodu miłości własnej.
Nie, nie chodzi mi o zbliżenie ze ściśniętym gardłem
(wszak sznur wciąż wisi, kołowrót pęcznieje)
bo jestem coraz bardziej zbędny do rozwiązywania
wciąż tych samych zagadek o wielkości kikutów,
wciąż tych samych kodów kreskowych
na refundowanych lekach z NFZ.
Może chodzi mi o to, że już nie podołam wiedzy
o fakcie, który spotkał nieruchliwą staruszkę na ruchliwym skrzyżowaniu.
W piwnicy sąsiada destylacja metanolu śmierci,
niedobitki wraz z niedopitkami, bez których nijak się obejść smakiem.
Potem taniec świętego Wita, z różą w zębach.
Tańczą panowie, tańczą panie pod mostem Rocha w Poznaniu.
Zresztą sam nie wiem, o co mi chodzi w tym temacie.