(Piąte studium schizofrenii)
Kwiaty tuż przed odlotem, nanizane na igłę. Nurzam się w ich ostrzegawczych światłach. Jednocześnie podpalam drzemkę, by wreszcie móc się obudzić. Potem ostrożnie podchodzę do lądowania, rozpostarty w rozproszonym świetle niczym nagus na bankiecie w pałacu królowej. I żadnego śladu wegetacji, przewodnika czy pakownej miękkości lotniska.
Zamieniam się w poprowadzone z rozmysłem spoty reklamowe, zadowolony z siebie i z faktu, że tak prosto można naciągać ludzi, a zwłaszcza płeć piękną. Usiądę z nimi jak kura na grzędzie, przed lustrem trochę poudaję, że jakaś tłusta maź cofnie mi czas. Wysuszę twarz z emocji niczym cegły na słońcu, sprawię wrażenie, postawię kilka patriotycznych chorągiewek i pozbieram na zimę trochę chrustu na opał dla starowinki, którą się stanę. Stanę się pomimo to, że wielkie koncerny farmaceutyczne co dnia będą sprzedawać mi nowe marzenia. Ot, pieski świat.
Pojawiają się bezdrzewne liście, o których, jeszcze do niedawna, nie wypadało wspominać inaczej jak tylko w liczbie mnogiej. Niesione czasem jak nitki babiego lata też żebrzą o młodość i nietypowe sposoby na zmarszczki. Na gwałt potrzebne im autorytety, mistrzowie i niekwestionowani znawcy tematu o pokaźnych gabarytach i portfelach. A tu, na ogół, przeintelektualizowane małolaty, dopiero zauważający różnice płciowe, oszołomieni odkrywaniem w swych głowach bardzo brudnych i wręcz niedorzecznych fantazji. Pytają, jaki jest sens życia. Największy sens życia to bezimienność. Rzadko się jednak udaje i to w całkiem niezłym stylu. Jednak to czas akcji bez narracji, dochodzenie do tajemnic życia od piątku do niedzieli i powrót ukradkiem, pod bezpieczną kołderkę żony.
Kwiaty jeszcze czekają. Na jeszcze. Więc niech się dzieje.
Czterokołowy wózek z puszkami i złomem, pchany z rosnącym wysiłkiem, wystukuje świt, sam nie wiedząc po co. Dziewczynka, ze stażem dziewięćdziesięciu dwu lat, od jedenastu lat do tego inwalidzkiego wózka przykuta pragnie, aby spełniło się jej największe marzenie, którym jest śmierć. Oto jest mądrość, ukryta pod wielkim grzybem z palcem pod budkę. Nie potrzebuje nieśmiertelności, nie pragnie rozumu. Ponieważ zużyła już wszystkie organy teraz łapczywie spija doskonałość klonu swojej dwudziestoletniej wnuczki. Zostało jej całkowite niebezpieczeństwo i pilne strzeżenie tajemnicy, chytrej i chciwej. A wysokość jej piersi daje się we znaki.
Początek wszechrzeczy pełny niczym fermentacyjna kadź. Więc rekwizyty wydają się wręcz oczywiste, kiedy przebywa się taki szmat czasu na praktyce w jednym tylko ciele. Nie daremnie i nie z tęsknoty za czymkolwiek ta sztywna sukienka aż do kostek. Umie już wszystko, a nic jej nie wychodzi. Męski kanał nawadniający, szpalery przestrzeni jak sklepy z tandetnymi pamiątkami. Pojawiają się problemy z bólem głowy od czytania bez okularów, kłopoty z oddychaniem. Ostatnia pozytywna minuta pachnie spalonym kadzidłem. I śmierć z wronami u boku, które jak kwiaty odlatują. Ślepy tor z pięknymi rzęsami, urokliwe miejsce o świcie, kleksy pierwszych pocałunków i ostatnie rynny, rozprostowujące właśnie skrzydła.
Horyzont powoli zachodzi bielmem. Aż po rzęsy, zrobione w zbyt współczesnej technice.