ciałko zasysało się w lekkim bezruchu, gdzie jedną stopą zamiatała pod stół
szklane probówki a drugą wgniatała pod dywan nierdzewne struny z gitary barda
moskiewskiego.
Na tym obrazie kopiejki jedynie miały swój blask. Błyszczały
delikatnym alabastrowym płomieniem siejąc przed pogromcami zembolaków niuanse łuny cielistej.
Jak co dzień Zofia matka Sabinki z temblakiem przywiązanym
na szyi krzątała się.
Codziennie rano chodziła do stodoły.
Ferma pachnąca.
Rozsypując to w lewo to w prawo szerokim ruchem cepa karmiła
mrówkojady.
Cierpiała z powodu chudnięcia i niedowagi swoich
podopiecznych. Sama wolała nie jeść niż one miały by cierpieć głód. Zasysała
policzki wyciągając usta do przodu prosiła Boginkę Febrę o rychłą śmierć dla
swoich zmutowanych pobratymców. Z siekierką tańczyła swój ostatni taniec. W
szamańskim uścisku własnego fragmentu nieba, z którym się nigdy nie rozstawała czarowała
przestrzeń leniwą.