Te przyzwyczajenia obłęd i niepewność dnia codziennego głębiej
na nią wpływały, niż same powierzchowne zachowania swojego wyrodnego syna.
Jej przeźroczyste usta i policzki smętnie wyginały się.
Ciężkim oddechem witała dzień.
Za zasłoną ułomności czyściła w skejtparkach gumy
chodnikowe.
Głowa jej nieruchoma jak lalka Barbi powściągliwe unikała
odpowiedzi na ważne ją i nurtujące jej życie pytania.
Pytała: o egzystencję, o politykę, o słabe i mocne strony
cierpliwości ludzkiej.
Miała ona, bowiem na wyczerpaniu nerwy, jak strąki
zwiotczałe, powyginane liście wiśni.
Miała wiele pragnień.
Piaskowym i ochrypłym głosem śpiewała, że życie jest jedynie
chwilą, wołała do Boga: kochajmy się, czas tak szybko mija a rany niezagojone
ropieją.
W jej pieśniach kowbojskich czy wręcz wizyjnych nie
zapominała o najuboższych małych karzełkach jedzących pod blatem w jej kuchni
czekoladę z srebrnych papierków.
Czyściła zawsze lufę, by ta w pełni gotowa do strzału była
posłuszna, kiedy przyjdzie czas zwątpienia.
Leczniczym pocałunkiem żegnała syna na wojnę.
Śmiertelne pociski wzywały.