(których nijak nie da się dokończyć przed świtem
w krainie wytrawnych filantropów)
będziemy wspólnie jęczeć
kto jest bardziej chory,
kto bardziej zmęczony,
kto biedniejszy, ale bardziej sprytny.
Nim marzenia staną się zbyt brutalne
i zatopią nas w płynnym niebycie
(plebejskim do szpiku kości)
uwolnimy ruch,
obrócimy w niwecz bezsensowny dialog.
Pochylimy się ku nam samym,
ufni, że zero plus zero
równa się do końca nie wiadomo co.
I zanim przezroczysta smuga
dogoni za,
przed
i dalej,
będziemy dialogiem swobodnie manewrować
pod ścisłą kontrolą.
W końcu przeżyjemy wszystkich filantropów.
My, komary zatopione w bursztynie.