z punktem odniesienia do pociągu
jadę na dwa przeklinam drogę
serca o pięknych wylewach krwi do mózgu
łapiąc ostatnie prawdziwe
promienie zimą dla początkujących
na śmietniku życia
był czas że coś we mnie drgnęło
jeden z wątków naszego świata
podróż na niby
na cztery nuty fortepianu
próbowałem rozpisać cię wierszem
milczysz
gatunkowo klasyczny nie rozumiałem
jak bardzo smakujesz od środka
brak potrzeby lotu był tak wielki
że każda podróż do głębin
na granicy szczęścia waliła w tynki
wracam po literkach
iluminacją słów
czystość idzie do nieba
listy
a mówiłaś że nie umiem kochać
na pustych niebach owoce słońc
kreśliły równoleżniki
znałem jedynie kolor betonu
w czterech ścianach z braku okien
nagle spadł
deszcz
drut kolczasty pordzewiał jak noc poślubna
od pewnego momentu
jeszcze jeden niewysłany
spójrz tam na szybie
malują swoje pragnienia
mówiłaś proszę nie dotykaj
bezlistny uciekłem zmrużywszy oczy
wierząc w przepowiednie o końcu świata
nie dokończyłem części tego wątku
zgasłem u progu latarni
za rogiem szans
zbudziłaś mnie kropelką rosy
chwiejnym szeptem niepewnie
znów zapukałem do drzwi
byłaś mokra
prostota jest taka skomplikowana
to nie deszcz pada