zadomowione w tęsknocie
szarość i ty jecie śniadanie
szczęście we dwoje aż po karmienie kaczek
hipotezą spełnień
jedna wielka bzdura oparta o ścianę
dzielacą zimowe spacery od wiosennej pory
migawki z kmieni na drodze
tulonych dla niepoznaki bo tak cieplej
pełni niewiary
więźniowie klepsydry uwikłani w pustkę
w menu unicestwień kolejnych prób
techniczna wymiana posągów
przy kuchennym stole pełno niedojedzeń
to wszystko co wiemy o dialagu
przytulanie również
odeszło tam gdzie chusteczki błagają o łzy
uzbrojone w siłę przyzwyczajeń i powtórzeń
sinej dali zbyt mało by zobaczyć
obrazki z poranka pachnącego kawą
z czasów gdy wspólne wydawało się naszym
a tytuł zamknięty na kłódkę
nie musiał określać niczego
wszystko było wiadome
każdy wers dotykiem_
malowany na ciele
zostawiał znak realności perspektyw
metamorfozy zaczynaliśmy bez końca
te same bocznice
zwrotnicą imion szeptanych o świcie
nastawione z ochotą
na nieprzypadkową zbieżność nazwisk
dzisiejsze niebo takie puste
cisza
tylko z niej rodzi się siła
dlatego wciąż mówisz tak mało
niewiele słucham
patrzeć jak ty również nie potrafię
kiedy tylko bywam
zadomowiony w tęsknocie
by podać ci szarość na śniadanie