gdy mała
miała w garści ptaka
w drugim ręku rumaka
i podczerwień
wywoływaną rżeniem pastwisk
widzianych kontem
okna
zawieszona
od wschodu po zachód
w nieruchu pająka
czekała
rozkminiała
jak można zadusić w człowieku
człowieka
czym dłużej tym lepiej
głębiej
rozwleklej
choroba zwierzęca
podczas oralnego egzystowania
po niebie
latały samoloty
poranne galopy strącające noce
pod kocem jakże urocze
za dnia pachnące
iluzją wygrzebaną z myśli
słodyczy
tego było trzeba
by nie wychodzić spod cienia piersi
ofiara
z defektem motyla
nadleciała
dalszy ciąg potoczył się ciurkiem
zdziwienie i potępienie
rwało kolory
metafory
jakim stało się życie
naciągnięte na oczy
nie zwlekała
przelała wiadrami koszmary
stając się ogniem
paliła
kończyny
czyny
a jak już tego było mało
kazała ranom wymieść za drzwi
co jeszcze zostało
resztki rozdmuchało słowo
w malachitowym chruśniaku
kwiaty zdobią ciernie