w jedną wąską zamieniając się ścieżynę
po bokach jej kwiaty w zieleni soczystej
ze słońcem grają zdmuchując promienie
na środku piasek grzeje kwarcu kryształy
leniwie unosząc pył z powiewem splątany
wiatru co w stronę traw zagania motyle
lekko zaspane pijane w tanecznym rytmie
gdzieniegdzie kępki mieniące fioletem
nasłuchujące szumu owadzich skrzydeł
nad nimi gwar ptaków spłoszonych ciszą
pochylonych wierzb usypianych piskląt
a tu cóż ścieżką ową idą dwie postacie
ona w sukni kolorowej nakrapianej latem
z wianuszkiem wplecionym między włosy
panna jakby zrodzona z porannej rosy
uśmiecha się ustami kusząc nieśmiałe oczy
chłopca który bacznie za śladem kroczy
zaciskając w dłoni wikliną pleciony koszyk
zerka co róż na to cudo przed nim krązy
przysiedli kocem tycząc granice swobody
wyjęli wino i o smaku waniliowym lody
sięgając po resztę ukrytych afrodyzjaków
niby przypadkiem musnął dłoni skrawków
zastygła wzrokiem pobiegła na koniec łąki
podniosła niepewnie drżącą rękę do skroni
on już tam czekał pochylony w skupieniu
szeptał że pięknie płoną wargi czerwienią
w rozkojarzeniu za rzęsami opadły powieki
kierując rozchylone usta w stronę młodzieńca
spotkali się w jednym splecionym oddechu
delikatnie nawilżając języki płonącą rozkosz