rozsypał się w tysiące iskier<br />
i tak płynęły w powietrzu powoli<br />
do góry pod sufit z pajęczyn utkany<br />
z powrotem w dół pod moje stopy<br />
<br />
za ciężką kotarą wstawał dzień nowy<br />
promieniem nieśmiałym a ostrym<br />
ranił mi twarz i wypalał oczy<br />
tak oto poranek bezcześci moje noce<br />
<br />
widziałam jak gasły o świcie jego oczy<br />
jak w cień zmieniały się dłonie<br />
przez palce mi przeciekając<br />
<br />
i jeszcze przez chwilę odbicie jego w lustrze<br />
przez chwile dwie jeszcze ciepła pościel<br />
<br />
rozbity kielich we krwi na podłodze<br />
<br />
<br />