wyposzczonego
ze spuszczonym powietrzem
taka zdychająca ćma udająca motyla
trzepie skrzydełkami pod ciężarem światła
powiekami wbijam drzazgi
powoli mijam
rozszerzonymi źrenicami wyłapując lęki
zaciśnięte przedramię
czeka
kiedy łyżeczka w ogniu świeczki
zacznie nabierać temperatury
jeszcze jeden strzał w krwiobieg
zamieni drgawki na pozycję embrionalną
uczucie
bliskość matki
a potem pępowina zacznie tłoczyć
opoidy
ślina wypełniająca krtań stygnie
byleby zasnąć
zanim kropla krwi zaleje biel strzykawki
zaciśnięte palce nabierają miękkości
nadchodzi odpływ rzeczywistości
kolory stają się przekleństwem
zobojętnieniem
pamiętam jak za pierwszy razem
śniłem o wolności
zawartej w wyrzyganych wspomnieniach
na twarze bohaterów
których pochłonęła ziemia
i dworce stające się domem
bezczynności trwania