tak bardzo że ledwo mogłem ruszać powieką
w kałużach zostawiałem płaskorzeźby ust
pijąc wodę mętniejszą od wysuszonej śliny
jej zimna wilgotność była jak źródło
płynące z piękna gór
szedłem pustynią odlepiając skórę od kości
karmiłem kryształy kwarcu ciepłą krwią
a one łapczywie nasiąkały tworząc nowe rany
tak jakby za chwilę miały ożyć i przemówić
jako jedyni świadkowie fatamorgany
oderwania duszy od ciała
przebyłem góry twarde jak ludzkie sumienia
ściskały przemarznięte dłonie w szczelinach
strach przed przepaściami zasłaniał szczyty
za którymi widziałem budzące się słońce
mówiłem do wiatru a on rozrywał słowa
na pojedyńcze litery
dotarłem do miejsca gdzie pola uprawne są złote
tak że w kłosach odbijała się kształt chleba
gdzie błękit jest lustrem dla wody i nieba
a ziemia nie obietnicą tylko spełnieniem
i teraz leżąc po środku tego wszystkiego
zaczynam czuć
...jestem człowiekiem