rodzina się wybrała.
Trzy kilometry szli piechotą ,
dobrze że piasek suchy anie błoto.
Koncertu słuchali , w trawie świerszcze
grały.
Dziki kaczki ze stawu spłoszone odleciały wzburzone.
Niebo czysto błękitne , słońce dobrze
grzało a lekki wiatr roznosił zapach wsi.
I tak sobie szli , rozmawiając , czas mając za nic .
Ah jak przyjemnie z dala od miasta gdzie się ukrywa wiejska fantazja.
A kiedy domostwa już były na widoku
, i piesek na wózku inwalidzkim bronił
podwórka jak twierdzy jakieś.
To spotkali wujka co Lucjan ma na imię.
Wujek zadowolony , bramę otwiera i serdecznie gości zwołuje.
Lecz pretensją również góruje.
Na wprost idziecie a tu nie zajdziecie.
Ciocia już go ochrzania - żłopiesz piwo od rana.
Na procesij byłeś ?
Rodzinę przyprowadziłeś , a stół nie nakryty.
Kiwnęła głową i z gracją odeszła w zakamarki kuchni.
A my zasiedliśmy na ławce.
Rozmowa się toczyła , każdy coś wspomina.
Było i wesoło.
Lecz nogi odpoczęły , dalej trzeba iść bo my na obiad do mamy musimy iść.
Zeszło czasu trochę zamiast o jedenastej byliśmy po dwunastej.