<br />
szepty uniosły stożek fortepianu<br />
artysta otworzył błękitne zasłony<br />
rozpostarte sukna dźwięku opadły<br />
brunatne kłęby futra wypełzały z oczu<br />
niewinne zęby zanurzyliśmy w otchłani<br />
<br />
widząc świece w wonnej sali<br />
zatopiłem ręce we własny ogień<br />
dotykałem wysokiego lśnienia na ścianie<br />
sięgnąłem po grzywę pianisty<br />
<br />
galop przewrócił drogę<br />
kroczyłem wolno kamienistym wybrzeżem<br />
fale błotnistego kompozytora muskały<br />
nasze sierści gęste od łez i piasku<br />
<br />
klawisze temperowały nam palce<br />
a ja sięgnąłem po sakwę<br />
poczułem w niej pustkę<br />
mnożoną wokół mnie<br />
<br />
przekłułem materiał firaną paznokci<br />
moje oczy powędrowały do cudzych oczodołów<br />
okrążyły nas zmarłe niedźwiedzie i ryczały<br />
wybrzeże dźwięku zabrało w dal kamienie<br />
<br />
dotknąłem podłogi poniżej ropiejących łokci<br />
paznokcie tkwiły głęboko przecinając ciało<br />
świeca sterczała wpita w ramiona<br />
żar kolorów potargał pot ściekający z instrumentu<br />
<br />
gra otoczyła nas i podaliśmy jej dłonie<br />
zęby krążyły pomiędzy żebrami<br />
przez gardło karmiły niebieskie słowa<br />
śpiew cichnąc odszedł za zwierzętami<br />
<br />
wyrzuciłem ostatni złoty piasek<br />
pokrywa sali była niczym wrzące morze<br />
ogień pociął pięciolinię w źrenicach<br />
odeszliśmy garnąc wyszeptane milczenie<br />
<br />
broniąc wysuszenia niczym kałuży wody<br />
suchymi strzępami sukna<br />
żółtymi kamieniami tętniącymi w ramionach<br />
przykryliśmy sukienne wybrzeże fortepianu<br />
<br />
<br />
<i><b>II</b> Dialog na marmurze ulicy</i><br />
<br />
oddech przekształcił nas w stonogi<br />
zwisające z gałęzi uśmiechu<br />
para kwitła w latarni kawiarni<br />
oddychała ciepłą kawą jak słowami<br />
<br />
- mój bukszpanie<br />
oddech nasz<br />
to te panie<br />
sam je znasz<br />
choć niezdarnie<br />
sam go zgoła<br />
maksymalnie<br />
okręciłeś dookoła<br />
<br />
otworzyłem pióro atramentu<br />
ręce eksplodowały słodkimi muzami<br />
kamień potoczył się po teatrze<br />
upadł wypełniając czyjąś czaszkę<br />
<br />
kartka papieru wypadła z kurtki<br />
jakby zapomniana gazeta<br />
otworzyłem nad nią kruszec zdań <br />
linie papilarne słów zostały oddarte<br />
<br />
- przyjdź słodka<br />
nieśmiała głodna<br />
ach do schodka<br />
tak mało chłodna<br />
dziś złote oczy<br />
otwieram zorzy<br />
dzień nas połączy<br />
i w urnę złoży<br />
<br />
zioła nekrologu wpełzły mi pod oczy<br />
para zadygotała w żwirze<br />
diament ciszy zmieniał paznokcie<br />
w końcu ręka podskoczyła w zawołaniu<br />
<br />
chodnik przetoczył kubeł deszczu<br />
rozmiękłe buty sterczały kroplami skóry<br />
kora człowieka opadła i rozebrałem parasol<br />
jego suche kikuty widniały za szybą kawiarni<br />
<br />
para przeniosła swe zorze na papier<br />
zatoczyła koło nad cyrografem bieli<br />
niczym nad odwołanym rejsem<br />
w którym znalazłem własny uśmiech<br />
<br />
<br />
<i><b>III</b> Wydrążone otoczenie</i><br />
<br />
sakwa futrzanego żwiru<br />
przytroczona do pasa planety<br />
klasnęła w ciało lasu<br />
niczym Księżyc spychany przez Słońce<br />
<br />
otworzyłem szybę błyszczącej zieleni<br />
ciepło z nozdrzy napięło korę<br />
z ust wyrosły pędy i sięgały stóp<br />
trwałem otoczony blaskiem pucharu<br />
<br />
w środku kielicha stała para fortepianów<br />
lekko uniesione ponad kryształową ziemią<br />
niczym wspomnienie dawnego pożaru lasu<br />
otwierały mój głos i zamieniały go w ciszę<br />
<br />
kawałek drewna był zapisany<br />
ludzie przechodzili i czytali<br />
lecz moje dziurawe oczy wypełniły niebo<br />
gdzie zwykłe napisy są eksperymentami<br />
<br />
granatowa ciemność z sukna wyłoniła nas<br />
i wbiła w morze niczym sakwę wybrzeża<br />
z rękoma przygwożdżonymi płomiennymi partyturami<br />
wymawialiśmy dźwięczne światy<br />