twym oddechem i mgłami spowity,
raz bezwonny, to znowu pachnący,
raz srebrzysty, to znów aksamitny.
Ponad nami zdumione jaśminy
wzlatywały do cudzych balkonów,
chybotało w kielichach się wino,
odsłaniały jedwabne zasłony.
Tak usnąłem, z pieszczotą snem słodkim,
pocałunkiem i dłońmi złączony,
uśmiechnięty jak gdyby zalotnie,
i radością bezbrzeżną natchniony.
Ale cisza skąd - nie wiem nastała,
najpierw tylko dwa kroki stawiając,
a ja biegłem i ciebie wołałem,
uschłe drzewa po łąkach mijając.
Dalej bagna zachłanne tańczyły,
rozrzucając dziewczęce bukiety,
i wabiły, spokojem wabiły,
chociaż dawno zostały przeklęte.
Wiatr odgarnął gałązki czeremchy,
naokoło już tobą pachniało,
stałaś przy mnie w tej samej sukience
i podeszłaś powoli, nieśmiało.